Czwartek – rozgrzewka, czyli Gubałówka (1123 m n.p.m). Wejście na nią nie stanowiło dla nas, wprawnych piechurów, żadnych problemów. Nawet siąpiący cały dzień deszcz, chwilami przechodzący w ulewę, nie przeszkodził nam w „zdobyciu” pierwszego szczytu. Z powrotem już zjechaliśmy kolejką, bo ….no cóż, ubrania niektórych osób były w tak opłakanym stanie, że woleliśmy nie ryzykować i obraliśmy łatwiejszą drogę.
Piątek – cel wyprawy, czyli Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m.) Była to całodniowa wyprawa, którą zaplanowaliśmy w szczegółach jeszcze przed wyjazdem. W przeddzień nieco obawialiśmy się, że pogoda nam nie dopisze, ale na szczęście w piątek obudziło nas piękne słońce przedzierające się spoza szczytów Tatr, na które spoglądaliśmy z okien hotelu. Zaopatrzeni we wszystko, co potrzebne do wędrówki (mapy, kompas, stosowne ubranie itp.), zapoznani z zasadami zachowania się w górach i na szlakach wyruszyliśmy zielonym szlakiem z Kuźnic. Szlak prowadził nas przez Myślenickie Turnie, gdzie mogliśmy oglądać przepiękne widoki, skłaniające do kontemplacji nad życiem i jego kruchością wobec nieśmiertelnej przyrody. Po długiej wędrówce, gęsto usłanej „niespodziankami” w postaci leżącego wysoko w górach śniegu, zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy wreszcie na szczyt Kasprowego Wierchu. Posileni energetyczną czekoladą (ktoś się o to zatroszczył) podziwialiśmy panoramę Tatr rozciągającą się przed nami. Odpoczynek na kamieniach nie mógł trwać zbyt długo, bo obawialiśmy się, że pogoda może się zepsuć w jednej chwili, więc zdecydowaliśmy się na zejście tym samym szlakiem. Powrót nie sprawił nam już tylu trudności (no może za pewnymi wyjątkami) i w dość szybkim czasie znaleźliśmy się w Kuźnicach. A stamtąd już tylko kilka kroków dzieliło nas od hotelu. Ale nie było czasu na odpoczynek, wszak to już przedostatni dzień wyprawy. Wykąpani i przebrani udaliśmy się na Krupówki, czyli najbardziej znane miejsce Zakopanego. A tam moc atrakcji, sklepików z pamiątkami, wytwornych lokali i ekskluzywnych sklepów (na które, niestety, nie było nas stać). Pospacerowaliśmy, nabyliśmy pamiątki dla najbliższych i wróciliśmy do hotelu, opowiadając sobie wrażenia z obfitującego w nie dnia.
Sobota – dzień ostatni, pożegnanie z Tatrami , czyli Morskie Oko. Kilkukilometrowa wyprawa z Palenicy Białczańskiej zajęła nam dwie i pół godziny (tyle, ile stanowią znaki na szlaku) . Trasa był dość łatwa, lekko wznosząca się pod górę, ostrzej było w miejscach ścinania serpentyn, czyli „na skróty”. Po drodze mijaliśmy Wodogrzmoty Mickiewicza, które słychać z daleka ze względu na huk wody spadającej na głazy w dole wodospadu. Po dotarciu w pełni sił do schroniska postanowiliśmy małą grupą okrążyć Morskie Oko i dotrzeć nad Czarny Staw Pod Rysami. Oczywiście, w godzinę dotarliśmy do celu, a tam … widoki nie do opisania. Aż żal było schodzić. Niestety, ale takie są uroki wypraw grupowych, że jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo nie tylko swoje, ale i innych. Wracaliśmy, planując już kolejną wyprawę. Tym razem będzie to Dolina Pięciu Stawów i …. No zobaczymy, co jeszcze. Ale jedno jest pewne: wrócimy tam. Tarty są piękne wiosną, musimy je zobaczyć ponownie…. Już jesienią, mamy nadzieję.
Łukasz Pizoń, klasa III TI,
uczestnik wyprawy